Drodzy pacjenci, bądźcie poważni

Mam zwyczaj na wizyty lekarskie grzecznie się zapisywać i przyjeżdżać w wyznaczonym terminie, a jeśli coś mi wypadnie zmieniać go lub odwoływać konsultację. Z doświadczenia wynika mi, że jestem jakimś dziwacznym wyjątkiem – egzemplarzem na wymarciu, ponieważ nie wiem który już raz, powtarza się ten sam scenariusz.

Obrazek pierwszy, publiczny ZOZ: w celu zdobycia numerka, trzeba stawić się o 7:00, max. 7:30, żeby móc wybrać godzinę i stawić się z dzieckiem w dogodnej porze. Teoretycznie można przez telefon, ale w praktyce wbicie się na wiecznie zajętą linię graniczy z cudem. Zazwyczaj ekspediuję męża, który i tak rano jedzie do pracy. Czasem się nie da – wtedy kombinuję jak to ogarnąć. Wysłać babcię, dziecko zostawić u sąsiadów? Jakimś cudem daję radę. Po czym przyjeżdżam i bywa na dwa sposoby. Albo korytarz pod gabinetem jest pusty, bo rodzice pobrali numerki a potem olali, albo kłębi się tłum tych „na załapańca” co im się rano nie chciało zwlec, ale Pani Doktor Dobra to przyjmie. A jak nie przyjmie to jest #$%@^%$%^$@#, żal słuchać…

Obrazek drugi: Centralny Ośrodek Medycyny Sportu. Ponieważ Młoda trenuje i bierze udział w ogólnopolskich zawodach musi mieć zaświadczenie, że nie ma przeciwwskazań do treningów i startów. Jesteśmy z badaniami na bieżąco, tzn. od pierwszej wizyty co pół roku mamy wyznaczony termin. Tym razem przypadał 6 listopada, ale że akurat tego samego dnia Córka miała wyjechać na zawody zadzwoniłam, żeby go zmienić na wcześniejszy. Był kłopot, bo komplet, gdzie tu upchnąć? Na szczęście uprzejma Pani w rejestracji dała radę wcisnąć Młodą pomiędzy innych pacjentów. Przyjechało nam się pół godziny wcześniej. Podchodzę do „okienka” przepraszając, że przed czasem, zapewniając, że w razie czego grzecznie poczekamy. Pani patrzy na mnie cokolwiek zdumiona i mówi, że absolutnie żaden problem, wypisuje „obiegówkę”, informującą o tym do którego gabinetu mamy się zgłosić. Idziemy z nastawieniem na długie czekanie, a tutaj… pusto… Rozmawiam z Panią Pielęgniarką, pytam ki diabeł. Okazuje się, że pomimo założenia, iż 30% zapisanych nie przyjdzie, to bywają takie dni, kiedy nawet to jest mocno przeszacowane i przychodzi 50%. Reszta? Cholera wie… Albo zrobili prywatnie, albo zapomnieli. Dodała jeszcze, bardzo słusznie, że siedzi „na pusto” za nasze podatki, a mogłaby pracować, tylko społeczeństwo jej to uniemożliwia…

Takie „obrazki” mogłabym mnożyć. U specjalistów, w szpitalach etc. A kolejki rosną…

Czy to naprawdę tak trudno podnieść słuchawkę i poinformować o zmianie planów, wykonaniu badań w innym miejscu, sytuacji awaryjnej? Czy jako ogół, tak bardzo nie myślimy, nie wnioskujemy? Przecież chcąc się zapisać na jakąś wizytę lub badanie klniemy na odległe terminy.

Zrobiłam mikro wywiad w znanych mi placówkach. Nie pomagają prośby, groźby. Nie pomagają też sms-y wysyłane na dobę przed wizytą. Nawet te, które mają prostą opcję: jeśli rezygnujesz wyślij wiadomość o treści „nie”, bardzo często trafiają w próżnię.

Skala tego zjawiska jest ogromna, a społeczna świadomość żadna. Sami sobie utrudniamy życie, wydłużamy kolejki, ograniczamy dostęp do specjalistów. A potem wylewamy swoje żale gdzie się da.

Zanim zaczniecie wieszać psy na koszmarnej służbie zdrowia, zalecam jak to ja mam w zwyczaju, zacząć od siebie – dotrzymywać terminów i odwoływać wizyty, jeśli coś Wam wypadnie.

Komentarze

3 komentarze

Add a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany.