Zapomniał wół, jak cielęciem był
Jednym z najbardziej skutecznych patentów, które pomagają mi nie zginąć i nie przepaść w zdradliwych labiryntach rodzicielstwa, jest przywoływanie własnych wspomnień z dzieciństwa, a szczególnie tych, które wywoływały u mnie silne emocje – te przyjemne i te, których wolałabym nie pamiętać. Własne doświadczenia to kopalnia wiedzy i warto do niej sięgać jak najczęściej.
Często, kiedy furia zaczyna przysłaniać mi oczy czerwienią, staję sama sobie przed oczami, jako mała dziewczynka, ochrzaniana od góry do dołu przez dorosłego. Jestem pokoleniem, w którego wychowaniu klaps był normą – do tej pory pamiętam, jak drżącą ręką zasłaniałam tyłek przed wymierzaną „sprawiedliwością”. Nie mam pretensji, nie było wtedy takiej wiedzy jak dziś, dostępność porad wszelkiego rodzaju była mikra, a nie każdy dysponował tak daleko idącą pomysłowością, żeby wiedzieć czym bicie zastąpić. Niewielu zresztą innych rozwiązań poszukiwało, bo i po co, skoro wszyscy wiedzą, że te znane działają? Ale jak się okazuje i to miało swoją wartość, ponieważ wspomnienia tych chwil chronią moje dzieci lepiej, niż jakiekolwiek porady, czy przepisy prawa.
Powroty do dzieciństwa pomagają mi również na dawanie dzieciakom maksimum dostępnej w dzisiejszych czasach samodzielności. Pukam się często w czerep: przecież ja w jej/jego wieku już dawno umiałam albo mogłam to robić! Dotyczyło to np. samodzielnego opuszczania szkoły, samodzielnego poruszania się komunikacją miejską po mieście, pomocy w domu. Pewnie, że nie da się w stu procentach zapewnić tak nieskrępowanej wolności, jaką myśmy się cieszyli, ale można uniknąć bycia matką „helikopterem” i wyhodowania „dziecka we mgle”.
Kolejny temat – prywatność. Nie ruszam, nie dotykam, nie otwieram i nie czytam. Pamiętam, kiedy Młoda zostawiła swój pamiętnik na wierzchu. Tylko ja wiem ile mnie kosztowało, żeby nie ulec pokusie… Dałam radę tylko dlatego, że wyobraziłam sobie, że moi rodzice mój dorwali i przeczytali… Koszmar… Odłożyłam na miejsce i uciekłam jak najdalej.
Moja mama stała na stanowisku, że kieszonkowe jest bez sensu i jak na coś potrzebuję to mam przyjść i poprosić. Pomimo, że dzięki temu tak naprawdę mogłam „wyciągnąć” więcej, doprowadzało mnie do szału, bo nigdy nie miałam w kieszeni gotówki… Nie mogłam nic zaplanować, odłożyć, bo z czego? Po szkole chcę iść na kawę, czy lody, a tutaj lipa – przecież nie będę jechać do mamy do pracy po pieniądze… Dodatkowo jakiekolwiek finansowe profity były elementem szantażu: jak posprzątasz, jak podciągniesz oceny etc. Skutek? Pierwsze własne pieniądze zaczęłam zarabiać jako trzynastolatka, żeby nie musieć „iść w łachę” – może i nie najgorszy efekt wychowawczy, ale chyba nie o to chodziło… W związku z tym moje dzieciaki dostają tygodniówkę, która nie jest uzależniona od niczego. Istnieją naprawdę skuteczniejsze metody na opanowanie krnąbrnej pociechy.
Wreszcie doświadczenia z własnej, mocno burzliwej, nastoletniej młodości, pomagają mi zachować czujność w takich sprawach jak alkohol, papierosy, narkotyki. To nieprawda, że „za naszych czasów” nie było do tych ostatnich dostępu lub był trudniejszy. Każdy, kto chciał, wiedział gdzie można się zaopatrzyć. Doskonale znam wszystkie sztuczki i wymówki, służące ukrywaniu eksperymentów z używkami i moje dzieci tak łatwo mojej czujności nie będą w stanie obejść.
Pewnie gdybym dłużej pomyślała, znalazłabym więcej przykładów, ale te wydają się całkowicie wystarczające, żeby przedstawić o co mi chodzi. Mnóstwo oczekiwań i potrzeb, jakie mieliśmy wobec swoich rodziców, zostaje w nas na całe życie, a z nich możemy wykombinować wiele pomysłów i patentów wychowawczych. Tylko brać i korzystać!
Mam tak samo, to najcenniejsze wskazówki „jak żyć” jako rodzic 😉 Choć czasami działa też w drugą stronę… moje dziecko ma często większy wyluz, głównie dotyczący podejmowania róznych wyzwań i braku lęków z tym związanych. Choć to akurat balsam na moją duszę, to czasami dużo mnie kosztuje powściąganie mojej dziecięcej ‚życiowej mądrości’ 😉