Jestem tanorektyczką… Niech mnie ktoś przytuli…

No nie poradzę… Co roku, kiedy tylko wychynę na plażę rozglądam się wokół i czuję, jakbym cała była rybim brzuchem… Białym i paskudnym. Wszyscy, dumnie paradujący wzdłuż morza czy jeziora, mogą poszczycić się apetycznym kolorem, przynajmniej kawy z mlekiem, a ja przybywająca z miasta, gdzie namiętnie noszę długie jeansy i topy, przypominam rasowego traktorzystę. Paszcza, ramiona i ręce strzaskane na heban, reszta – szkoda gadać – zlewa się z piaskiem.

Zatem z uporem, godnym lepszej sprawy, wystawiam swe wdzięki do słońca we wszystkich dostępnych pozycjach,  żeby jak najszybciej dogonić powszechny i kłujący mnie w oczy ideał. Oczywiście jako osoba bywała i świadoma smaruję się odpowiednimi do mojej cery szuwaksami, żeby uniknąć szkód i szpetnych, piwoniowych oparzeń. Akurat… po trzech dniach: „twarzowa” bladość, za to na obu rękach, w okolicach łokci, paskudne, słoneczne uczulenie – skóra ropuchy, czerwona jak nieszczęście…

Ale nic to, dzielnie walczę dalej. I z każdym dniem mam wrażenie, że sromotnie przegrywam. Nadal paszcza, ramiona i ręce grzecznie ciemnieją, no owszem, dołączają plecy, reszta konsekwentnie śledziowa… Niby pojawia się pewna, budząca radość różnica, na granicy kostiumu i golizny, ale to cały czas nie to…  Łydki od frontu to już w ogóle jakiś „sajgon”. Albo bielusieńkie, albo czerwone. Gdzie ta oczekiwana po wypoczynku w ciepłych krajach czekoladowa gładkość, ukrywająca ślady wieku, świadcząca o udanych wakacjach i ogólnym „highlifie”???

Zawsze przed wyjazdem obiecuję sobie, że będę miała opalanie w nosie i nie ulegnę temu szałowi. Nigdy mi się nie udało. Ilekroć się rozejrzę, pożądanie wymarzonego koloru bierze górę. Problem nie występował w czasach, kiedy miałam jako studentka trzy miesiące wakacji. Wtedy działo się samo, bez żadnego kombinowania, cudowania, zastanawiania się nad tym. Ki diabeł?

Zaczynam podejrzewać, że zwyczajnie mi się pokręciło pod kopułą, albo działają prawa Murphiego. Miałam w nosie-było ok. Zaczęło mi zależeć, bo mam tylko dwa tygodnie – lipa, nie należy się.  Ale potem wracam i słyszę: „aleś opalona!”. Nosz kurka, gdzie??? Od pasa w dół blada jak śmierć na chorągwi! Znaczy się albo widzę co innego niż reszta świata albo świat robi mnie w konia, żeby zrobić mi przyjemność…

Po co w ogóle to piszę? Sama się zastanawiam. Chyba szukam pocieszenia, że ktoś inny też tak ma. Właściwie pod koniec pisania zaczęłam rechotać, że próbuję uskutecznić publiczną autoterapię. Doszłam do wniosku, że nawet jeśli, to ok. A nuż pomoże?

 

 

Komentarze

Add a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany.