Diora podróżuje cz. II. Widziałam Krka – wykończyło mnie.
Za nami pierwsza wycieczka krajoznawcza. W końcu głupio przejechać ponad 1300 kilometrów po to, żeby codziennie gapić się na te same uliczki i byczyć na plaży z niezmiennym krajobrazem. Jako pierwszy cel obraliśmy sławetny Park Narodowy Krka, dysponujący imponującymi wodospadami.
Generalnie miejsce, w kategorii zjawisk przyrodniczych – rewelacja i absolutne cudo. Niestety w kategorii komfort i wypoczynek – kompletna masakra. Mrowisko to przy nim oaza spokoju. Z miasteczka dopływa się na miejsce łodzią motorową, a dalej piechotą wędruje nad wodę. Spodziewałam się tam zobaczyć coś w rodzaju plaży, ale nic z tego. Brzeg jest otoczony zagajnikiem, w którym pośród korzeni koczuje, z całym dobytkiem, nieprawdopodobna ilość ludzi. Trudno mieć pretensje do zagajnika, szczególnie w takim miejscu, nie zmienia to jednak faktu, że o spokoju i zażywaniu szumiących uroków wody można zapomnieć. Dodatkowych atrakcji dostarczali niestety rodacy… Właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że odkąd tu jestem nie słyszę kłótni, wrzeszczących dzieci, ochrzanianych i szarpanych przez sfrustrowanych rodziców (w wiosce, w której mamy bazę wypadową zagranicznych turystów można na palcach jednej ręki policzyć), nikt nie bluzga, nie spotkałam się też z żadną formą agresji, nawet jako świadek. Tym wyraźniejsze były, częste wśród Polaków, wzajemne powarkiwania, obsztorcowywanie, dzieci w różnym wieku na skraju histerii – chyba jako ogół kipimy jakąś tłumioną furią. Przykre…
Ale do rzeczy. Młodzież oczywiście radośnie rzuciła się do wody, więc chciał nie chciał, musiałam podążyć w ich ślady. No i drugi zonk… Pomimo specjalistycznego obuwia, pokonanie paru kroków sprawiło, że miałam śmierć w oczach. Usiadłam na jednym z bardzo licznych, podwodnych głazów i jęknęłam: „nie chcę tu być…” Zza pleców usłyszałam: „to jest nas dwie…”. Uśmiałam się setnie, ale ponieważ cudze nieszczęście nigdy mnie nie pocieszało, moje samopoczucie pozostało bez zmian, a chęć natychmiastowej ucieczki rosła z prędkością światła. Młody bardzo szybko zrobił się granatowy, do tego dołożyło się nieprzyjazne dno i liczne głębiny pomiędzy, które napawały go lekkim strachem, więc szybko wyszedł na brzeg. Gorzej było z Młodą, nurkującą niezmordowanie w poszukiwaniu coraz lepszych rybich okazów. Przyobiecałam solennie jeszcze jedną kąpiel, powtórzyłam to jakieś sto pięćdziesiąt razy, dodając także argumenty za tym, żeby chociaż trochę pozwiedzać resztę parku i ufff… na jakiś czas uwolniłam się z tej skalistej i niemiłosiernie tłocznej pułapki.
Ruszyliśmy w głąb parku. Nadal tłoczno, ale nieporównywalnie mniej. Bardzo urokliwie, największą radochę sprawiły nam pstrągi. Jedne wisiały w miejscu gdzie był prąd rzeki, trochę jak szybujące pod wiatr rybitwy, inne, na oko młode, ganiały się jak małe koty, kotłując w kółko. Kolor wody zupełnie zjawiskowy, nawet nie wiem jak go opisać, a przejrzystość oszałamiająca, na dnie widać było każdy, nawet najmniejszy kamień.
Po spacerze, ku mojej rozpaczy a wielkiej uciesze Młodej, trzeba było wrócić do kąpieli. Znaleźliśmy na szczęście ciut luźniejszy kawałek przestrzeni, oddalony od wodospadu, z nieco mniej kamienistym zejściem. Żeby nie było za różowo, Młoda najpierw za nic nie chciała opuścić świeżo pokochanej kałuży, ale jak tylko wyszła oświadczyła, że kona z głodu… Nadmienię tylko, że mnie kiszki piszczały już od dobrych dwóch godzin, a podjęłam mocne postanowienie, żeby absolutnie nie robić popasu w tym miejscu. Po pierwsze primo ceny kompletnie z sufitu, obliczone wg zasady, że jak ktoś już tam dopłynął to nie ma wyjścia ani drogi łatwej ucieczki. Po drugie primo w ofercie były potwornie zatłoczone, umiejscowione pośród unoszącego się ze ścieżek pyłu, masowe punkty żywienia. Po trzecie primo w późno-popołudniowo-wieczornych planach mieliśmy zwiedzanie, poleconego przez naszą Gospodynię, miasteczka Szibenik, ze znacznie ciekawszym zapleczem gastronomicznym. W związku z tym sprintem pokonaliśmy dystans, jaki dzielił nas od „plaży” do łodzi, płynącej w kierunku parkingu.
Szibenik okazał się miejscem przecudnym, położonym podobnie jak greckie Santorini, na wzgórzu. Jego zabytkowa część to wąziutkie ulice, wyłożone wyślizganym na gładko przez wieki dużym brukiem, mnóstwo schodów i zakamarków, kamienice, a właściwie kamieniczki, zbudowane rzeczywiście z kamienia, nieotynkowane. W większości zielone, drewniane okiennice, zaopatrzone na stałe (tak jak prawie wszędzie tutaj) w rolety jeszcze bardziej dodają uroku całości.
Na łopatki rozłożył nas jeden z restauracyjnych „naganiaczy” – tak, tak, knajpy zatrudniają ludzi specjalnie do tego, żeby ściągali turystów właśnie do nich. Najpierw zapytał czy jesteśmy z Polski, kiedy przytaknęliśmy zaczął radośnie trajkotać: „ja wiem, ja wszystko wiem, u nas jest lepiej niż w Sopocie, taniej niż w Biedronce, lepiej niż w sieciówce, codziennie u mnie stołuje się mnóstwo Polaków, zobaczcie jakie mam od nich sms-y!” i zaczął na komórce pokazywać kolejne zdjęcia z rodzaju patriotycznych – Godło, Jana Pawła II, podziękowania od „przyjaciół” z Polski, w tym Rydzyka. Niestety w ofercie miał głównie pizzę i makarony, a to ten rodzaj pożywienia, który zjadłabym dopiero na bezludnej wyspie, na skraju śmierci głodowej. Chcieliśmy koniecznie coś lokalnego.
Od innego pana o tej samej profesji dostaliśmy ulotkę z bardzo konkretnym przekazem: „oferujemy dania smaczne i proste” i tam zasiedliśmy. Młody, ku mojemu zdumieniu, zdecydował się na grillowanego tuńczyka (do tej pory poniżej łososia nie schodził…), Młoda po skrupulatnym przewertowaniu karty odważnie zamówiła… grillowany filet z kurczaka z frytkami, myśmy zaszaleli, biorąc „Fish Plate”. Przy czym tutaj rybą jest wszystko, co pływa w morzu, bez względu na ilość odnóży i posiadany pancerz. Po raz kolejny upewniłam się, że kocham wszelkiego gatunku rybę oraz krewetki pod każdą postacią, ale ośmiornice… No sorki. Nawet jak się raz na jakiś czas przemogę i spróbuję, to nie ogarniam zachwytów nad nimi… Ale jak twierdzą smakosze, widocznie nie trafiłam na dobrze przyrządzone. Cóż, nie ustanę w próbach 😉
Reasumując. Nie to ładne, co ładne, lecz co się komu podoba. Zachwalane Krka pewnie jest czymś w rodzaju „must see” w regionie, ale jeśli ktoś szuka spokoju, szumu wody i wypoczynku, powinien omijać szerokim łukiem. Za to małe miasteczko, o którym nigdy wcześniej w kontekście Chorwacji nie słyszałam, okazało się fantastycznym miejscem, które będę wspominać z równym sentymentem, co niebiesko-dache Santorini.