Prawa Murphie’go

Ostatnie dni sponsoruje literka „M” – jak Murphy…

Jak wiecie miałam w miniony (niestety), długi weekend fantastycznych, wyczekanych gości, czyli Matkę Małgorzatę (kto u mnie bywa, ten wie o kim mówię) z Mężem i trójką najmłodszych dzieciaków – wszyscy cudni!

Oczywiście chciałam ich wysłać do Centrum Nauki Kopernik, ale okazało się, że prawie tydzień wyprzedzenia to za mało i biletów w tym terminie niet…

Potem odbierałam ich spod Grobu Nieznanego Żołnierza, gdzie nie doczekali się na zmianę warty, odbywającą się ponoć co dwie godziny. Otóż wyszło, że w upał co godzinę… Ruszyła kiedy odjeżdżaliśmy z pl. Piłsudskiego…

W niedzielę postanowiliśmy dać dzieciakom odpocząć od zwiedzania i uskutecznić „dzień frajdy”. Najpierw miała być zabawa się w spotterów nieopodal Okęcia. Wiecie – na twarzach oddech silników odrzutowców, ewentualnie w przypadku odwrotnego kierunku wiatru, schylone głowy, z obawy że siadający Boeing czy Airbus zrujnuje fryzurę. Tariram i pamparampam… Akurat odwiedzana przez nas wielokrotnie miejscówka (koniec/początek pasa) świeciła tego dnia pustkami. Wyszliśmy na… No sami sobie dopowiedzcie.

Ok. Nadrobimy. Przecież wszystkie dzieci uwielbiają chlapać się w fontannach, a na Podzamczu jest taka specjalna, z badaną, chlorowaną wodą, w której można, a nawet trzeba! Dotarliśmy. O dziwo udało nam się zaparkować w pobliżu i nawet za to nie zapłacić. Podchodzimy, patrzymy na wściekły tłum dzieci w samych slipkach. Wszystkie kucają w oczekiwaniu, a tu nic… Serio byłam już pewna, że nastąpiła awaria i znowu wyjdziemy na… Ale po jakichś pięciu minutach – uff!!! Siknęło. Na co Najmłodsza Matki Małgorzaty się przeraziła i zwiała, Ten Ciut Starszy się zawstydził i stanął z boku, a mój Młody wetknął ręce w kieszenie szortów i oświadczył: „Eee… To nudneee…”, po czym pomaszerował przysiąść na krawężniku obok ojca… Po prostu bosko…

Przypomniałam sobie, że jadąc Wisłostradą widziałam nad brzegiem Wisły niezły zestaw foodtracków. No to już na pewno będzie fun na całego! Fast Food, lody, co kto lubi. Tiaaa… Tylko kilometry mi jakoś za szybko zleciały – do miejsca niezdrowej wyżerki szlibyśmy wieki.

Darowałam sobie kolejne pomysły, zjedliśmy bardzo nieatrakcyjnie, bez fajerwerków, w Złotych Tarasach… Tyle dobrego, że wypatrzyłam świderki, które chyba nieco pocieszyły towarzystwo (przynajmniej taką mam nadzieję).

Nie, nie. To nie wszystko. Równolegle, kiedy Małgosia z Rodziną byli w drodze, odebrałam telefon z prośba o pomoc. Otóż nasi przyjaciele wybrali się za ocean. Zostawili pod opieką koleżanki 6 kotów, jeden zaczął chorować. Ponieważ mam konszachty w weterynaryjnym świecie stanowię oczywisty adres w takich przypadkach.

Dobra, organizujemy. Kot do lecznicy, ja telefon do sąsiada, kociarza, żeby zakwaterować rekonwalescenta za ścianą i móc podawać codziennie leki. Wszystko gra, kocur się zaaklimatyzował, miał zostać odebrany przez właścicieli w poniedziałek wieczorem. Ha, ha, ha! Utknęli na lotnisku w Nowym Jorku, nie zdążyli na samolot z Kijowa (miejsca przesiadki) do Warszawy. Łączne opóźnienie – prawie doba. Ale przecież żaden problem – zaopiekowany, wymiziany, 24h w tę czy w tę nie robi różnicy.

I rzeczywiście by nie robiło, gdyby nie to, że we wtorek rano uznał za słuszne pozwiedzać okolicę… Nawiał przez okno dachowe i tyle go widziano… Uwierzcie mi – masakra. Poczucie winy level hard. Poza tym matko kochana!!! Co ja im powiem???

No i teraz jest cudnie. Bieganie po okolicy, rozlepianie ogłoszeń. Oprócz tego staję co jakiś czas na tarasie i tłukę w puszkę z kocim żarciem, bo ponoć Biały na to reaguje.

Człowiek chciał dobrze, a wyszło jak zwykle… Ja chcę na wakacje…

 

Komentarze

Add a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany.