Dziecko – konsument pełną gębą!
Jestem modelem klienta wytresowanym w latach osiemdziesiątych i w początkach dziewięćdziesiątych, kiedy to „panie zza lady” dzierżyły nad społeczeństwem władzę niemal absolutną.
Po trzecim kółku, odstanym w celu zdobycia takiej na przykład ligniny, przydzielanej w ilości 2 rolki na głowę (stanowiła wówczas jeden z zastępników nieosiągalnego papieru toaletowego), byłam tak malutka i nieważna, jak mucha obijająca się po suficie. To samo dotyczyło odbębniania przedświątecznych godzin w ogonku do mięsnego (mama zmieniała mnie po pracy) czy warzywniaka, w którym akurat mieli „rzucić” bożonarodzeniową dostawę cytrusów oraz bananów (Matko! Za jednego byłam skłonna zrobić prawie wszystko!). Zakupione w „szczęce” pod Pałacem Kultury i Nauki glany, którym odpadła podeszwa, mogłam zanieść co najwyżej do szewca, bo o paragonach i prawach konsumenta nikt jeszcze nie słyszał.
Owszem, ogarniam się w nowej rzeczywistości, korzystam z dobrodziejstw reklamacji, mam świadomość kto komu płaci, jakie są moje prawa, niemniej każda konieczność wchodzenia w szranki ze sprzedawcami, usługodawcami wywołuje u mnie spory dyskomfort. Niby wiadomo, że jak w knajpie zupa przesolona, a porcja przewidziana w menu jako 300g ma zaledwie 150g, to trzeba takie cudo odesłać do kuchni, ale jakoś zawsze wybieram święty spokój i następnym razem inny lokal.
Podobnie mam przy korzystaniu z „ofert specjalnych”, a więc na przykład nie wypiję trzech litrów napoju, bo jest darmowa dolewka, nie wyładuję talerza przy szwedzkim stole z górką etc.
Dlatego powaliła mnie opowiedziana przez Młodą historia. Mianowicie poszli sobie ze znajomymi do pewnego fast foodu, oferującego w menu wspomnianą wyżej dolewkę. Po dwóch godzinach ślęczenia nad kubkiem coli, bez żadnego skrępowania, poszli go wymienić na nowy, bo przemiękł…
– No co się matka tak patrzysz??? Przecież napisali, że można pić przez cały dzień!
Innym razem szła z Ojcem wzdłuż galerii handlowej i rzuciła:
– Czekaj, pójdę sobie po wafelek!
– Jak to? To przecież trzeba lody kupić!
– Nie no, tato, coś ty. Jak poproszę to pani zawsze daje.
I rzeczywiście, za chwilę wróciła zadowolona, chrupiąc świeży rożek…
Właściciele pobliskiej, azjatyckiej knajpy też raczej nie witają szkolnego towarzystwa z entuzjazmem, bowiem ma w zwyczaju zamawiać, będący dodatkiem do dań głównych, makaron – po 4,50 zł za porcję.
Po kolejnych tego rodzaju opowiastkach zaczęłam sobie przysięgać, że nigdy, ale to przenigdy, nie pokażę się z córką w tych miejscach, bo zwyczajnie zapadnę się pod ziemię, wykopię dołek i przykryję z wierzchu kamyczkiem. Potem jednak poszłam po rozum do głowy. No kurczę! Przecież po to są takie możliwości, żeby z nich korzystać. To fantastyczne, że dzieciaki potrafią wyselekcjonować z rynku to co jest dla nich dostępne, zamiast ślinić się, oglądając witryny.
Młody wcale siostrze nie ustępuje, choć zainteresowania prezentuje inne niż spożywcze. Uzbierawszy większą kwotę, przeszukuje sieć i katalogi w poszukiwaniu najtańszej oferty, uwzględniając zarówno koszt jak i czas dostawy (trudna decyzja – drożej i szybciej kurierem, czy jednak uzbroić się w cierpliwość i wybrać tańszą, lecz znacznie powolniejszą pocztę). Wie, że bubel można w razie czego odesłać, żądając zwrotu pieniędzy. Ja w jego wieku mogłam co najwyżej podreptać do sklepu z szyldem „1001 drobiazgów”…
Zawsze wydawało mi się, że nadmiar możliwości zakupowych, które dla mnie były w dzieciństwie niedostępne, musi w młodych głowach generować chaos, trudne do odparcia pokusy, frustrację z powodu ograniczonych zasobów finansowych, tymczasem z obserwacji wynika coś wręcz odwrotnego. Okazuje się, nie po raz pierwszy, że chyba pora zacząć uczyć się od Młodych…