O tempora o mores! Czy aby na pewno?
Nagrany telefonem fragment dyskoteki w szkole podstawowej, podczas której dzieci na oko jedenasto-, dwunasto- i trzynastoletnie odśpiewały produkcję rapera Popka, wzburzył internet. Mnie w zasadzie też, choć zdaje się nie w ten sposób, co pozostałych.
Gdzie byli opiekunowie dyskoteki? Przecież zanim w tym youtubowym hicie następuje refren, jest zwrotka, w której już dzieje się niedobrze i co najmniej niepokojąco, jakim więc cudem nauczyciele, niewątpliwie obecni podczas szkolnej imprezy, nie zareagowali natychmiast na to, co puszcza DJ? No i czy DJ urwał się z choinki i nie wiedział co włącza?
Nie bardzo rozumiem dlaczego konsekwencje zostały wyciągnięte wyłącznie wobec ucznia, który ten kawałek przesłał DJ-owi oraz tego, który opublikował film na facebooku, skoro jak widać na nagraniu świetnie bawili się wszyscy uczestnicy – znali tekst na pamięć, skakali szaleńczo uradowani przebojem. Nikt z dorosłych nie wkroczył w odpowiednim czasie, a winni są oczywiście jedynie uczniowie… Dyrektor z czystym sumieniem może powiedzieć, że zajął się sprawą i wobec odpowiednich osób wyciągnął konsekwencje, nie trzeba do tego wracać. Czy aby na pewno? To taki typowy objaw w polskiej szkole – znaleźć kozła ofiarnego, pierwszego z brzegu, ukarać i zamieść sprawę pod dywan. „Święty spokój formalny” najważniejszy. Szkoda gadać. Na miejscu rodziców ukaranych dzieciaków nie zostawiłabym tej sprawy w spokoju.
Patrząc jednak z drugiej strony, zdecydowanie nie dramatyzowałabym nad upadkiem współczesnej młodzieży. Przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, warszawska podstawówka. Nie ma jeszcze internetu, są magnetofony kasetowe, a nagrania dzieciaki rozpowszechniają metodą przegrywania równie skutecznie, jak teraz przez internet. Owszem, jest dużo polskiego, dobrego grania – choć do niektórych tekstów też można by było mieć grube zastrzeżenia (np. takie Róże Europy z piosenką „Krew Marylin Monroe”, w której słuchamy: „Wejdziemy w siebie osiem razy na dobę, daleko, daleko głęboko”, czy Kazika „Spalam się”), ale jest też Dr Hackenbush, którego wulgarne do granic wytrzymałości kawałki, równie często płyną z głośników. Nie będę ich cytować, bo uszy więdną, każdy kto kiedykolwiek słyszał, ten wie. Jest wreszcie słynne „Cztery razy po dwa razy” śpiewane po kątach, z wypiekami na twarzy i połączone z licytacją, kto zna na pamięć więcej zwrotek.
Jakoś nie zauważam, żeby kontakt z tego rodzaju twórczością zaważył na moim, lub moich ówczesnych koleżanek i kolegów, życiu. Ot, odrobina zakazanego owocu, znam zdecydowanie bardziej szkodliwe. Czy nam się to podoba, czy nie, dzieciaki eksperymentują, testują, będą miały kontakt z podobną twórczością, a naszą rolą jest, żeby potrafiły mieć do niej dystans i nie brać serio, a co najwyżej pochichrać się z niej rówieśnikami, kiedy rodzice nie słyszą.
Ja jak zwykle w ogóle nie jestem na czasie i dodatkowo nie rozumiem całej afery. Za moich czasów a właściwie już trochę później, śpiewało się „hej suczki nanananana, my znamy Wasze sztuczki nanananana…” nie pamiętam dokładnie co tam dalej leciało, ale jak kolęda to to nie brzmialo i nikt wielkiego halo nie robił…
Tak jak napisałam. Żadna nowość
Lubię jak się internet wzburza. I wtedy wszyscy są bez winy, tylko wszyscy jak jeden mąż wytykają palcami… I mówią solidarnie : be, często nawet nie wiedząc dokładnie o co biega…
Zgadzam się, nie ma o co kruszec kopii…
Dr Hackenbush, hmm, kto by pomyslał, że ktoś jeszcze ich pamięta 🙂
Ja bardzo dobrze 😉