Co to ten lifestyle i czy ja się zaliczam?
Chcąc publikować swoje (bezcenne oczywiście) przemyślenia dołączyłam do blogosfery, poczułam się więc w obowiązku zgłębić jej tajniki, a w szczególności twórczość innych blogerów. Z racji własnych zainteresowań rozpoczęłam od szeroko rozumianego parentingu i z miejsca natknęłam się na pojęcie „blog lifestylowy”. Zaczęłam drążyć ki diabeł.
Niby wiem co to znaczy, bo język angielski nie jest mi obcy, ale jak tak sobie poczytałam to wyszło mi, że w tym przypadku „styl życia” obejmuje: gadżety, którymi otacza się autor, odzież jaką nosi, czasem podróże, zaś szczególne miejsce w tym nurcie ma, nie wiedzieć czemu, pięknie zapodana spożywka (choć temu nieco przestałam się dziwić, kiedy na moim fanpagu rekord wyświetleń pobiło zdjęcie faworków w trakcie produkcji 😛 ). Dowiedziałam się również, że na tego rodzaju blogach najlepiej się zarabia. Okazało się, że jestem chyba skazana na klęskę w tej materii ponieważ:
- Za dużo mi się w głowie kotłuje, żeby mieć ją jeszcze na efektowne stylizacje siebie/żarcia/miejsca pracy/psów/szczurów.
- Nie będę wstawiać publicznie fotek swoich dzieci, mimo że są całkiem urodziwe, ponieważ blog to moja działalność i spisuję w nim swoje przemyślenia, a nie pamiętnik z ich życia. Jeśli chcę użyć jakiegoś przykładu zawsze pytam – niekoniecznie otrzymuję zgodę. Mogę co najwyżej pochwalić się ich sukcesami, zdobytymi samodzielnie, na własny rachunek i również pod warunkiem, że mi pozwolą.
- Nie biegam – no chyba, że ucieka mi autobus.
- Szaleńczo boję się latać, więc w co bardziej egzotyczne kraje raczej nie dotrę.
- Jeśli jakiegoś mebla nie ma w Ikei to znaczy, że on nie istnieje.
- Kiedy dorwę buty, które mi pasują to noszę je, aż rozpadną się na amen. Jeśli jestem w związku z tym faktem zmuszona wybrać się do sklepu, żeby zakupić nowe, choruję na tydzień naprzód. Mam jedne szpilki, włożyłam raz, więcej tego błędu nie popełnię…
- To samo dotyczy spodni. W dodatku jedyne, jakie jestem w stanie nabyć to jeansy, przy czym pozostaję wierna konkretnemu modelowi, póki nie wycofają go z produkcji. Wtedy jestem bardzo nieszczęśliwa…
- Mam może trzy kiecki, z czego dopinam się w dwóch, a zakładam tylko w Wigilię, na wesela i tym podobne okazje, ponieważ za dużo na co dzień biegam, żeby martwić się o oczka w rajstopach i uważać na kostki z powodu obcasów. A przepraszam. Cztery. Jeszcze ślubna wisi w szafie.
- Biżuterii też w zasadzie nie poważam, bo się zaczepia i gubi w odpływach umywalek…
- No dobra. Włosy. Tutaj eksperymentuję bez opamiętania i na okrągło. Fryzurę mieć muszę, inaczej czuję się goła jak święty turecki. I makijaż też muszę (choć tutaj już bez szaleństw, stonowana klasyka). I t-shirt’y fajne lubię. Może to jest moja szansa???
Przygnębiona rozważaniami, z których jasno wynikło, że w blogosferze mogę być skazana na niepowodzenie, doznałam olśnienia! Heloł! Przecież to też jest lifestyle, tylko taki nieco odwrotny – za to mój własny 😀 Uspokoiłam się, otworzyłam ze szczęścia flaszeczkę ulubionego piwa, i niezrażona brakiem wysublimowanych fot z trendy kontentem, wysmażyłam ten tekst.
Oj masz taki swój dioras feszyn ważne że w głowie masz dużo…w szafie nie musisz 😀
W szafie też mam nawet dużo, tylko wyrosłam 😛
„Jeśli jakiegoś mebla nie ma w Ikei to znaczy, że on nie istnieje”… (Y) :v
Lajfstajlowo tylko dodam, że Twoje ulubione piwo też nie wyniesie Cię na szczyty, jak dajmy na to ‚kogut, jakich mało’ 😀 Szczyty beznadziei mam na myśli. Więc to w sumie… też niesie nadzieję! (Y) :v
Na to liczę 😀
Żadnego shoppingu?! Żadnej biżuterii?! Szpilek? Sukienek???!!!
Dżęder norrrmalnie! ;P
No kurde nie 😛