Tabula rasa to bzdura
Niby wszyscy to wiedzą, więc dlaczego prawie każdy ma poczucie, że dziecko można lepić jak plastelinę? Też kiedyś żywiłam wewnętrzne, niepoparte wiedzą ani doświadczeniem przekonanie, o nieograniczonej sile sprawczej rodziców. Bo przecież od kogo, jeśli nie od nich, zależy charakter, sposób funkcjonowania oraz całokształt zachowań dziecka? Tkwiłam w tym poglądzie dość długo – właściwie do czasu, kiedy moje własne były w stu procentach takie jak zaplanowałam i sprawowały się zgodnie z moimi oczekiwaniami.
Każdy kolejny rok macierzyństwa udowadnia mi, jak wielki to błąd w założeniach. Otóż okazało się, że oprócz moich światłych nauk, konsekwencji w stawianiu granic, czasu który poświęciłam na stworzenie dzieciowego odpowiednika wzorca z Sèvres, istnieje coś takiego jak charakter, wrodzone predyspozycje i mnóstwo okoliczności zewnętrznych, na które pomimo wszelkich chęci, nie mam zupełnie wpływu. Potem dochodzą jeszcze wybory, podejmowane coraz bardziej samodzielnie i coraz trudniejsze do podważenia, które mogę wyłącznie przyjąć do wiadomości i zaakceptować, a to nieprawdopodobnie trudne, bo człowiek tak bardzo, tak strasznie, tak z całej siły, chciałby mieć sytuację pod kontrolą, a tutaj lipa…
Zaczynając od spraw najprostszych. Córka tak pięknie wygląda w fioletach, no cud, miód, malina po prostu, ale trzeba się przyzwyczaić do rurek, ramoneski i czarnych conversów. Już jej nie wystroję wg własnej koncepcji… Chlip… Ale to jeszcze nic.
Idąc dalej. Bunty dwulatka, trzy latka i wszelkich następnych „kilkulatków” to naprawdę pikuś, w porównaniu z nastolatką, wyłuszczającą swoje poglądy z porażającą, żelazną logiką… Wtedy można było zastosować metody, których w sieci i książkach „skolko ugodna”. Teraz coraz częściej zdarzają się sytuacje, kiedy muszę wbrew sobie, pomimo że buntuje mi się cały organizm – od cebulek włosowych, do paznokci u stóp – odpuścić, pozwolić, przyznać rację, poluzować cugli, bo argumenty są nie do zbicia.
Co gorsza. Raptem okazuje się, że od mojego zdania sto razy ważniejsze bywają opinie koleżanek, kolegów, wyczytane, zasłyszane w różnych miejscach. Choćbym wystrzępiła język do cna, próbując wszystkiego, włącznie z nieśmiertelnymi: „a jakby ci kazał skoczyć na główkę na beton to też skoczysz???” oraz „nie obchodzi mnie co inni, tylko co TY robisz”, to umarł w butach… Mają coraz więcej nowych autorytetów, z którymi niekoniecznie się zgadzam, własnych pomysłów na życie i własnych priorytetów. Mogę tylko mieć nadzieję, że jednak coś w tych głowach z mojego wysiłku edukacyjnego się kołacze, albo jeszcze lepiej, zostało na zawsze i granice, które absolutnie nie powinny być przekraczane, są bezpieczne.
Wrodzony charakter wychodzi z nich na każdym kroku. Na etapie niemowlęctwa, wieku przedszkolnego nie było to aż tak zauważalne.
Dzisiejsza Młoda? Jakbym się w lusterku przeglądała. Z jednej strony duma – cała ja! Elokwentna, walcząca o swoją samodzielność, marząca o samodzielnym zarabianiu, potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji, zawsze bierze byka za rogi, jest tzw. „społecznym zwierzęciem” – dogada się nawet z diabłem, animatorka i organizatorka, na scenie, czy zawodach czuje się jak ryba w wodzie. Z drugiej – o matko kochana! Przecież byłam potworną nastolatką, z gatunku tak niezależnych, jak tylko się dało i eksperymentujących, niekoniecznie w granicach rozsądku. Ratunku, co będzie dalej?
Dzisiejszy Młody? Nieokiełznany, pomimo początkowej nieśmiałości, myślący kompletnie nieszablonowo – zmuszenie go do wykonywania ćwiczeń, zgodnie z poleceniem, graniczy z cudem – zazwyczaj ma na nie własny pomysł, zdolny jak pieron, ale niewierzący w swoje możliwości, nie cierpi konfrontacji i podejmowania wyzwań, szczególnie jeśli wiążą się z publicznymi występami. W domu skupiony i tworzący swoje lego-projekty godzinami, na koncertach zauroczony i chłonący każdy dźwięk, w szkole postanowił rozwalić system, przyjmując rolę całkiem nawet uroczego, ale jednak łobuza. I znowu. Ratunku, co będzie dalej?
Oboje wychowywani tak samo, w tym samym środowisku, z takimi samymi wzorcami i identycznym przekazem, wg takich samych zasad. Podobni do siebie zewnętrznie jak bliźnięta, a tak niesamowicie od siebie różni.
Każdy człowiek przychodzi na świat z pewnym zestawem cech i możliwości. Najgorsze co można zrobić to im zaprzeczać, w imię realizowania własnej koncepcji i dążenia do nieistniejącego ideału. Nie znam rodzica, który nie chciałby, żeby jego dzieci były grzeczne, piątkowo-szóstkowe, zawsze chwalone, pierwsze i wybitne. Większość stara się to osiągnąć, a kiedy okazuje się, że nie działa, że w dzienniczku są dwóje i tróje, że nauczyciele mają zastrzeżenia, albo potomek oświadcza, że właśnie rzuca studia, idzie pracować na platformie wiertniczej, bo go to fascynuje, załamują ręce, siwieją, błagają o zmianę postępowania lub decyzji.
Tymczasem powinniśmy wszyscy, jako rodzice, przyjąć do wiadomości, że nasz wpływ na życie naszych dzieci jest owszem, bardzo duży, ale jednak ograniczony. Mieć też świadomość, że najlepsze co możemy zrobić, to pokazać świat, tłumaczyć jego reguły, być wsparciem, plecami, akceptować i w miarę możliwości pomagać pokonywać słabości. Nie wolno oglądać się na swoje plany i projekcje, bo może się okazać, że będąc rodzicami szczęśliwego młodego człowieka, zamiast dumy, poczujemy zawód i frustrację: „cóż z tego, że on szczęśliwy, skoro nie spełnia moich oczekiwań?”. Wychowanie samodzielnego, spełnionego w życiu człowieka to jest gigantyczny sukces, niezależnie od tego, czy zostanie wymarzonym przez nas lekarzem, sportowcem, artystą, czy wbrew naszym pomysłom pasjonatem mechaniki samochodowej, sieci hydraulicznej lub konserwacji powierzchni płaskich!