Owczy pęd

Trudno mi po ostatnim wpisie wrócić do tematyki dzieciowej, bo kłębią się we mnie myśli, związane z tą sytuacją. Kiedyś mówiło się, że „papier wszystko przyjmie”, teraz mogłabym to sparafrazować na „internauci wszystko łykną”. Nieważne, czy mówimy o sieciowych akcjach, petycjach, łańcuszkach, viralach, czy o artykułach na portalach, blogach, poradach na forach, jesteśmy jako ogół pozbawieni wszelkiego krytycyzmu i nie sprawdzamy, co puszczamy w świat, ani czy to co czytamy ma ręce i nogi.

Co jakiś czas facebook trzęsie się od kolejnych rewelacji, skutkujących masowym udostępnianiem jakiegoś apelu, filmiku, ostrzeżenia lub oświadczenia. Bywają to farmy fanów, podczepiające się pod popularną historię i wystawiane potem na sprzedaż, wraz ze zdobytymi podstępem „lajkami” (ich wysyp można szczególnie łatwo zaobserwować podczas finału WOŚP), ich twórcy dzięki naszej naiwności, robią całkiem niezły interes. Nieśmiertelnym viralem jest regularnie powracający apel o wsparcie dla schroniska w Józefowie, gdzie rzekomo miałoby dojść do uśpienia setek zwierząt, równie często widzę oświadczenie o prawach autorskich, które wlepione na fb ponoć ma zabezpieczyć przed wykorzystaniem publikowanych przez nas treści oraz film pokazujący kobietę z Malezji, znęcającą się nad swoim maleńkim dzieckiem (sprawa bardzo stara, kobieta odsiaduje wyrok).

Absolutnie nie twierdzę, że nie należy rozpowszechniać informacji, które mogą komuś pomóc – wiadomo –  im większy zasięg tym większa szansa na skuteczność apelu. Tak było na przykład w przypadku akcji Ice Bucket Challenge, dzięki której nawet w Polsce organizacja Dignitas Dolentium, pomagająca osobom chorym na SLA, zebrała rekordową kwotę ponad miliona złotych.
Ale róbmy to z głową. Prawie zawsze wystarczy przed udostępnieniem chwilkę pogrzebać w googlach, żeby zyskać wiedzę, czy to czym chcemy się podzielić jest aktualne (w przypadku np. zaginięć) i czy nie jest zwyczajnym kantem lub bezcelowym łańcuszkiem.

Osobnym problemem jest bezrefleksyjna wiara we wszystko, co pojawia się na monitorze. Na podstawie mniej lub bardziej rzetelnych materiałów dziennikarskich internet wydaje wyroki, urządza samosądy, miesza z błotem, bo każdemu wydaje się, że skoro przeczytał to wie całkiem tyle samo, jakby był uczestnikiem opisywanych zdarzeń. Wie jak wygląda pożycie małżeńskie celebryty, jakie dręczą go nałogi i problemy, wie również jakie postanowienie powinien wydać sąd w kolejnej medialnej sprawie, staje się raptem specjalistą od medycyny, ekonomii, psychologii, biegłym sądowym-jednym słowem ekspertem od spraw wszelakich.

A tymczasem, ten wytrawny internauta, zazwyczaj guzik wie… Jest współczesną wersją znudzonej emerytki siedzącej w oknie i podglądającej sąsiadów albo Wszystkowiedzącej Wiedźmy Ple-Ple (kto pamięta Fraglesy? 😉 ). Czasy mamy takie, że z jednej strony, jak nigdy wcześniej, jesteśmy zalewani tonami informacji, a z drugiej rzadko kiedy mamy możliwość ich zweryfikowania. Dostajemy tylko ten wycinek wiedzy, który zechciał nam przekazać, często anonimowy autor, a że klikalność/oglądalność wymaga krwi, potu i łez, to na tym się opiera, pomijając przydługie tłumaczenia i formalności.

Każdy z nas ma swoje poglądy, doświadczenia i prawo do ich wyrażania, ale czym innym jest dyskusja, próba rozważania wątpliwości, a zupełnie czym innym niezachwiane przekonanie, że „wiem wszystko, a jak nie wiem, to i tak wiem”. Tym bardziej, że skutki sieciowych zrywów, zbiorowej nagonki i powszechnego hejterstwa bywają opłakane, szczególnie wtedy, kiedy dotyczą zwykłych ludzi, a nie osób publicznych, w pewnym stopniu przygotowanych na tego rodzaju reakcje tłumu, z racji uprawianego zawodu.

Puenta? Mniej emocji, więcej myślenia. Więcej argumentów, mniej agresji. Rozmawiajmy, dyskutujmy, kłóćmy się, ale ad rem, nie ad personam.

PS Obiecuję w następnym wpisie grzecznie wrócić do głównej tematyki bloga 😉

Komentarze

4 komentarze

Add a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany.