Pierwsze to „królik doświadczalny”
Patrząc wstecz nabieram pewności, że tak właśnie jest. Pierwsze ma być idealne, zgodne z wyczytanym w prasie i podręcznikach (w moim, starczym przypadku) lub necie wzorcem. Zatem studiujemy wszystko co pod ręką, tropimy potencjalne problemy, miesiąc po miesiącu sprawdzamy, czy osiągnięcia pociechy postępują dokładnie według ramowego kalendarza.
Właściwie lepiej, żeby go jednak wyprzedzały. Matczyny wyścig zbrojeń, w którym mniej lub bardziej świadomie bierzemy udział, nie pozwala na jakiekolwiek uchybienia, opóźnienia, odstępstwa. Serio nie wierzę, że nawet najrozsądniejszej nie kołatało się nigdy z tyłu głowy „cholera, syn sąsiadki gaworzy/siada/obraca się już drugi tydzień, a mój ani myśli…”. Oczywiście, że z wierzchu całą sobą komunikowałam, że mam to absolutnie w nosie, ale… Wbrew rozsądkowi zdecydowanie nie miałam. No bo jak to? Moja? Wyjątkowa i jedyna JESZCZE nie?
Kiedy urodziłam Młodą przez bardzo długi czas towarzyszyła mi buta, przypisywana bezdzietnym. Żywiłam wewnętrzne przekonanie o swojej nieograniczonej wychowawczej mocy, a także oczywiście wszechwiedzy. Wrodzony charakter Zosi-Samosi nie pozwalał na przyznanie się do jakichkolwiek wątpliwości lub braku pomysłów. Nawet jak nie wiedziałam to wiedziałam (czyt. przekopywałam dostępną literaturę i raczkujący wówczas Internet).
Wypracowywałam z mozołem rozwiązania na typowe bolączki młodej rodzicielki: naukę zasypiania (to był priorytet, nie mogąc po raz enty uśpić córki byłam na skraju szaleństwa!), bunt dwulatka, przygotowanie do przedszkola, naukę jako takich manier itp. Uczyłam się panować nad emocjami, a ponieważ z natury jestem choleryczką nieznoszącą sprzeciwu, stanowiły jedną z największych przeszkód do zdobycia wyimaginowanego trofeum „Matka Wszechczasów”. Jednym słowem: orka na ugorze…
Do dziś pamiętam spotkanie w sklepie z mamą koleżanki z podstawówki, która miała pociech, o ile dobrze pamiętam, siódemkę. Spytała jak sobie radzę w nowej roli. Odpowiedziałam, że zasadniczo dobrze, ale ciągle nie wiem za który sznurek pociągnąć. Zaczęła się śmiać, mówiąc: „tak to jest z jednym dzieckiem”.
Kurczę, miała rację! Pięć lat po Córce przyszedł na świat Syn. Słowo daję, pomimo że budził się na karmienie, tak samo jak siostra, równiutko co trzy godziny, to nawet niewyspana byłam mniej, wiedząc czego się mogę spodziewać. Patenty na problemy niemal same sypały mi się z rękawa. Roczniak, dwulatek. Nieważne. Wychowywanie przetrenowane wcześniej na Starszej stało się nieporównywalnie łatwiejsze, a co za tym idzie, zdecydowanie bardziej radosne, z korzyścią dla wszystkich domowników. Młody dostał zdecydowanie więcej luzu i pola do popisu, ponieważ umiałam już sprawnie selekcjonować co rzeczywiście jest ważne, a co spokojnie można odpuścić.
Teraz, po latach, nieco żałuję tego napięcia, towarzyszącego początkowym latom Młodej, ale chyba nie mogło być inaczej. Ot, taka karma pierwszego 😉 Człowiek uczy się całe życie. Aż strach pomyśleć jak niesamowicie mądra będę przy wnukach 😀