Diora podróżuje cz. V – Wiedeń
Podróżowanie z dziećmi to wyzwanie. Nawet nie tyle dlatego, że organizacyjnie bywa trudniej, ale z powodu trudnych do pogodzenia oczekiwań. Mnie marzą się perły architektury, atmosfera starych murów, urok wąskich uliczek, Młode mają to zasadniczo w nosie…
Nie miałam wyjścia, pogodziłam się z tym, że do czasu aż odrosną, nasze zwiedzanie będzie nieco inne. Tak właśnie było w Wiedniu. Zawitaliśmy tam w ostatnim czasie dwukrotnie, za pierwszym razem wykorzystując długi weekend czerwcowy, a za drugim drogę powrotną z Chorwacji. W obydwu przypadkach korzystaliśmy z noclegu u niejakiej Katarzyny Ka, której składam pokłony dziękczynne za udzielenie powierzchni do spania, pyszne żarcie, fantastyczną atmosferę, pogaduchy i podpowiedzi gdzie warto pójść. Kocham Cię na zabój i czekam na rewizytę!
Oczywistym, obowiązkowym i szalenie kosztownym punktem programu jest Prater. Nie żałuję jednak ani eurocenta tam wydanego. Szał ciał i uprzęży w pełnym wydaniu. Nie byłam co prawda w żadnym z Disneylandów, więc nie mam rzetelnego porównania, ale to co w Wiedniu jest dostępne naprawdę robi wrażenie.
Młoda, jako rodzinny kamikadze, postanowiła wykończyć mnie nerwowo pchając się na wszystko co jeździ do góry dnem, najlepiej wysoko i z prędkością światła.
Młody, jako rodzinny „Pan Ostrożny” też sobie nie żałował, tyle że na innych frontach. Zachwyciły go wodne zjeżdżalnie, domy uciech wszelkiej maści, laserowy labirynt rodem z Mission Impossible, autodrom i strzelnice.
Co do tych ostatnich, to muszę oddać hołd jednemu z obsługujących. Był absolutnym mistrzem sprzedaży, dzięki jego talentowi nabyliśmy najdroższego na świecie pluszaka. Mimo że widzieliśmy jak nas na kolejne próby naciąga pomagając wcelować, dając fory Młodemu, kusząc kolejnymi nagrodami jeśli tylko kupimy następną serię rzutów, to i tak zostawiliśmy w jego budzie fortunę… No nie szło się oprzeć…
Na koniec okazało się, że gabinet figur woskowych Madame Tussaud’s zamykają o 17:00… Na to nie wpadliśmy, trzeba było nadrobić dzień później.
Na Prater należy przeznaczyć cały dzień, inaczej wizyta nie ma sensu i pozostawi, szarpiący duszę, niedosyt.
Jak już pisałam tradycyjne zwiedzanie zabytków odpuściliśmy „na wejściu”, ale to nie znaczy, że ominęliśmy je całkowicie. Drugi dzień to ekspedycja do Schönbrunn. Słynny pałac obejrzeliśmy jedynie z wierzchu – po wizycie na zamku Draculi w rumuńskim Branie, żadna siedziba władców naszych pociech nie zachęca. Celem były Tiergarten Zoo i Labirynt.
Muszę stwierdzić, że warszawskie zoo nie odbiega jakością i poziomem od tutejszego, choć kilka patentów przeniosłabym na nasz grunt. Pierwszy raz szczęki nam opadły podczas pokazu karmienia uchatek i słonia morskiego. Dały tak cudny popis, że płakaliśmy ze śmiechu i rozczulenia. Drugi raz przy basenie niedźwiedzi polarnych. Jest tak skonstruowany, że miśki są na wyciągnięcie ręki, a widok ich zabaw w wodzie zapiera dech w piersiach. Absolutnie imponujące!
Na koniec zgadnijcie co? Okazało się, że labirynt zamykają o 17:00… Tiaaa…
Trzeciego dnia postanowiliśmy jednak nieco nad dziećmi się poznęcać i przynajmniej wykonać spacer na odcinku Schwedenplatz-Opera. Nie było łatwo. Po pożarciu najlepszych na świecie lodów od razu zaczęły się jęki „dalekooo jeszczeeee?”. Na chwilę sytuację uratował sklep-raj – pełen każdego rodzaju gadżetów z komiksów, filmów, kreskówek – sama miałam lekki ślinotok, ale ceny skutecznie mnie z niego wyleczyły… Przy katedrze zaczął się już dramat. Młodzież była oczywiście: głodna, zmęczona, śpiąca, chciała siku i w ogóle wszystko naraz. Przeszło jak ręką odjął dzięki… Zraszaczom… Niczym małe gibbony wspinali się na kolejne drzewa w pasażu, mocząc w chłodnych mgiełkach i budząc powszechne rozbawienie wśród turystów. Ufff… Bo przecież być w Wiedniu, opery i katedry nie zobaczyć, to już całkiem skandal…
Ponieważ nie zaliczyliśmy wszystkiego co było w założeniach, zaplanowaliśmy jeden dodatkowy dzień, w drodze powrotnej z wakacji. Chcieliśmy koniecznie zobaczyć Hause der Musik, czyli dom muzyki i zaległy labirynt. Nauczeni doświadczeniem, rano sprawdziliśmy w sieci godziny otwarcia i ruszyliśmy. Labirynt zamykają szybciej, więc zaczęliśmy od niego.
Dwie pierwsze części nieco rozczarowały, żadnego błądzenia, po prostu ścieżki wytyczone pomiędzy krzewami, a pośród nich jakieś atrakcje – cymbałkowy chodnik – taki jak w naszym Koperniku, samosikająca woda na kładce, drewniane, okrągłe podesty na sprężynach, żaden szał. Małżonek zrobił świństwo wszystkim zwiedzającym facetom, bo wdrapał się po metalowej rurze, żeby klepnąć w dzwonek (niestety nie uwieczniłam 🙁 ). Po nim już wszyscy świadkowie płci brzydkiej musieli wyczyn powtórzyć, no bo kurka… Ubaw miałam niezły, ale też obawy, czy któryś nie padnie…
Jednak główna część… No to już była inna historia, bo naprawdę zrobiona tak, że zwyczajnie można się było zgubić, co też część naszej grupy uczyniła… Pierwsza drogę do pomostu widokowego obczaiła oczywiście Młoda z synem Kaśki, ja zostałam w połowie drogi porzucona przez swoich mężczyzn i dotarłam druga… Małżonek i Młody… No cóż, trochę byli sfrustrowani i dobili w końcu, ale dzięki naszym podpowiedziom. Roch, roch, roch…
Na koniec plac zabaw – bardzo fajny, starsi tez mieli fun z wodnych urządzeń, systemu piaskowego transportu i mini gabinetu luster.
Obraliśmy kierunek „Dom Muzyki” i co? „W dniu dzisiejszym, z przyczyn technicznych, zamknięte. Dziękujemy za zrozumienie”… Wrrr…
No nic przed nami wieczór i zaplanowana kolacja w świeżo otwartej knajpie Brandauer. Jej wyjątkowość polega na najlepszych na świecie żeberkach i lokalizacji, posiada bowiem taras z widokiem na panoramę Wiednia. Tak, tak… Możecie już zacząć rechotać… Część balkonowa była zamknięta, z powodu wściekłego wiatru, który porywał zastawę… Niemniej kolacja była pyszna, choć pozbawiona wrażeń turystycznych.
Nie ma tego złego, po prostu musimy jeszcze wrócić i poprawić 🙂
Na koniec kilka austriackich zaskoczeń:
1. Prawie nigdzie nie da się zapłacić Visą lub Mastercardem… Oni mają jakieś własne, dziwaczne karty, które nazywają bankowymi. Wszystko co nimi nie jest traktują jako kredytówki. Chyba rzecz w tym, że polskie, są w większości „wypukłe”
2. W tygodniu po 18:00 zamknięte jest niemal wszystko, a w niedzielę wszystko…
3. Jeść na mieście prawie się nie da. Jedyne co jest spożywcze to noodle i podobna im chińszczyzna. Wszystkie wursty, hot-dogi itp. nie do przełknięcia. Oprócz nich są tylko klasyczne, drogie restauracje.
4. Kulka lodów jest gigantycznych rozmiarów, co najmniej dwa razy większa niż u nas, ale można się dogadać, żeby w ramach jednej zmiksować dwa smaki.
5. Pije się kranówę, a wodę do butelki można zatankować dosłownie wszędzie. Wodopoje są gęsto rozmieszczone.
Wyprawę polecam. Z Polski niedaleko, wrażenia super 🙂