Matka cerber, czy matka kumpela?

To pytanie nurtuje mnie właściwie odkąd dowiedziałam się, że matką zostanę. Miałam wtedy 24 lata i bardzo świeżą pamięć obietnic, składanych sobie w wieku nastoletnim. Obietnice te zazwyczaj obejmowały te sfery życia, które przez moich rodziców były uznane za zakazane, a ja solennie sobie przyrzekałam, że absolutnie takim klawiszem wobec swoich dzieci nie będę. Widziałam swoje przyszłe stadło jako miejsce niczym nieskrępowanej wolności jednostki, swobody zdobywania doświadczeń i możliwości uczenia się na własnych błędach.

Było to zupełnie łatwe do spełnienia mniej więcej do ukończenia przez Młodą pierwszego roku życia. Potem zaczęły się schody… Pierwsze były dość banalne. No przecież nie pozwolę jej przyspawać ręki do piekarnika, żeby wiedziała, że parzy. I nie zgodzę się na lot na główkę ze schodów. Tak samo na wybiegnięcie na jezdnię, tudzież oglądanie, w celach poglądowych, rozjechanych stworzeń. To były pierwsze lekcje, które zaczęły mnie powoli wyprowadzać z błędu w założeniach, ale jeszcze bardzo delikatne i uzasadnione wiekiem Młodej.

Oczywiście, jak to w życiu, im dalej w las tym więcej drzew. Bo jak tylko doprowadziłam dzieciątko w dobrym zdrowiu i w całości do etapu, kiedy rozpoczęły szkołę, stanęła przede mną konieczność bardziej radykalnego pozbawienia się kontroli nad jej poczynaniami. No ale cóż. Zagryzłam zęby, zaczęłam Młodą ostrożnie puszczać na samodzielne wypady na krótkich dystansach. Najpierw w ramach osiedla i bez przekraczania jezdni, potem coraz dalej, coraz dalej, potem komunikacją miejską, rowerem. W tej chwili właściwie jest już całkowicie samobieżna. Do pewnego momentu napawałam się dumą z jej samodzielności i świeżo nabytą wolnością, wynikającą z braku konieczności wykonywania dodatkowego etatu w charakterze taksówki.

Teraz jednak… Tak naprawdę dopiero teraz, pytanie zawarte w tytule zaczyna mnie straszyć. Młoda kończy podstawówkę, po wakacjach zaczyna to straszliwe, owiane nimbem grozy, gimnazjum. Widzę jak się zmienia, dorośleje z dnia na dzień. Wielkimi krokami zbliża się czas, kiedy usłyszę „sprawdzam” i będę mogła już tylko obserwować prawdziwość powiedzenia „co włożyłeś, to wyjmiesz”. Boję się jak cholera, bo znów staję przed wyzwaniem, polegającym na zmianie swojej roli w jej życiu. Najpierw byłam całym światem, potem opiekunką, obsługą techniczną, pogotowiem ratunkowym, teraz jestem przewodnikiem, pożądanym doradcą, trochę kontrolerem. Już za chwilę będę musiała nauczyć się być jej towarzyszem, takimi cichymi plecami, na których w razie czego można się oprzeć, przyzwyczaić że nie wszystko muszę wiedzieć, powstrzymywać od tych interwencji rodzicielskich, które nie są niezbędne.

No właśnie… Które są niezbędne? Gdzie jest granica między konieczną jeszcze kontrolą, a przesadną troską i funkcją klawisza? Między zapewnieniem swobody rozwoju i zdobywania doświadczeń, a zaniedbaniem? Jeszcze nie wiem. Z perspektywy czasu sama sobie nie pozwoliłabym na połowę tego, na co pozwalali mi moi rodzice, a przecież czułam się kontrolowana i buntowałam się przeciwko temu z całą dostępną mi mocą (a była ona całkiem pokaźna…) – może clue tkwi w sposobie i atmosferze, w jakiej nasze negocjacje przebiegały? Mam nadzieję.

Wydaje mi się, że będę umiała znaleźć złoty środek, i że pomiędzy opcją „kumpela”, a opcją „cerber”, jest bardzo duża przestrzeń do zagospodarowania, którą dam radę wykorzystać. Przynajmniej bardzo będę się starała.

Komentarze

2 komentarze

Add a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany.