Pamięci mojej Lileńki. Urodzonej i zmarłej 3 stycznia 2010 roku

Kiedy umiera dziecko świat usuwa się spod stóp. To koniec . Koniec wszystkiego. Poczucie irracjonalności zdarzeń. Niewiara w to co się wydarzyło. Niepomierne zdumienie, że świat toczy się swoim rytmem, choć powinien się zatrzymać, widząc tak potwornie zaburzoną, własną kolej…

Biała, drewniana skrzynka, zamiast wypasionego łóżeczka z baldachimem. Kaplica i wstrętny, ohydny ziąb zamiast radosnego powitania w domu, pierwszej kąpieli i usychającego pępka, co do którego nie do końca wiadomo, czy starannie doprowadzonym do 75% stężenia spirytusem go traktować, jak przy Młodej, czy zostawić w spokoju, jak przy Młodym. Nie ma  przytulasów. Nie ma dylematów – obciąć poszpitalne szpony, czy łapki odziać w rękawiczki? Nie ma pobudek w nocy, ton prania w specjalnym proszku. I jakkolwiek by to nie zabrzmiało – nie ma kupy wyłażącej na plecy z nie do końca dopasowanej pieluszki, nie ma śmierdzącego, specjalnego kosza w łazience. Dacie radę sobie wyobrazić, że tego też może brakować? Ja tak. Bo ten brak bolał jak cholera…

Nie ma karmienia i wściekle bolących brodawek – jest tylko nieznośne mrowienie w piersiach, znane mi aż za dobrze dzięki Starszym,  i nawał nikomu niepotrzebnego pokarmu, doprowadzający na skraj rozpaczy, niemal do szału. Tak. Są leki, tłumią, ale i tak czuć, więc w panice lecę do swojego gina, żeby natychmiast dał mi skuteczniejsze, bo jak nie to zwariuję!

Jedyne decyzje, które mogę podjąć wobec mojej Małej Myszki to w jakim ubraniu będzie pochowana w tej potwornej, zimnej ziemi. Bo styczeń, to w eleganckiej sukieneczce do chrztu zimno jak diabli, ale jak zbytnio opatulę, to latem będzie za ciepło. W  jakiej trumience – zresztą okazało się, że tak malutka ma właściwie tylko jeden wzór, bo więcej się nie opłaca produkować, zbyt nędzny popyt… Jaki krzyż z tabliczką stanie u jej wezgłowia – nie wiedzieć czemu te dziecięce wyglądają, jakby powstawały z myślą o odpustowych straganach. Chce Pani „dorosły”, taki całkiem prosty, na pewno? Tak, proszę tylko trochę skrócić, żeby nie wywyższał się w dziecięcej alejce.  Jest pustka. Ostatnie pożegnanie, nawet nie ma mowy o przytuleniu, bo jakoś jednak dziwnie wyjąć dziecko z trumienki i tulić. Jest buziak w czółko i nosek. Tak boleśnie za mało, za krótko, nie tak i nie po kolei…

Właściwie, pomimo że minęło już prawie sześć lat, nadal nie wierzę. Nie wierzę w to, że tej nie ma, że nie poszła do przedszkola, szkoły, że kiedy czytam na dobranoc nie ma tej jednej, małej główki do przytulania…   Że mój rosnący po raz trzeci prawidłowo z każdym miesiącem brzuch nie zaowocował zdrową i uśmiechniętą dziewczynką…  Że zamiast małego , ciepłego, kochanego stworka jest krótka, zaledwie ośmiogodzinna walka. A po niej puste ramiona, pełne nikomu niepotrzebnego mleka piersi i rozpacz – najczarniejsza z możliwych. Brak tak dojmujący, przenikliwy, że niemożliwy do przekazania komuś kto nie przeżył, nie doświadczył. Bolesne jak mało co kiwanie się, imitujące kołysanie. Rzut oka na przygotowane zawczasu wózek i ubranka, powodujący spazmy szlochu. Konieczność poinformowania rodzeństwa, że po pierwsze Lilka nigdy nie zagości w domu, po drugie mama nie będzie nadawała się do użytku przez bliżej nieokreślony czas, ponieważ ból i bezradność będą jej głównymi towarzyszami…

Różne słyszałam pomysły na złagodzenie straty:

-Oj, no przecież nie zdążyłaś się przyzwyczaić…

Halo, to nie chomik, albo inne zwierzątko domowe. To Dziecko, które powinnam wychowywać, tak samo jak dwójkę Starszych! To całe jego życie, którego zostało pozbawione, wszystkie wspólne chwile, z których nie dostaliśmy ani jednej. Ja nie straciłam ciąży, nawet nie noworodka. Ja straciłam również rozbrajającego roczniaka, histeryzującą dwulatkę, wystraszonego przedszkolaka, dumną pierwszoklasistkę, zbuntowaną gimnazjalistkę,  stremowaną maturzystkę, ambitną studentkę, rozmarzoną pannę młodą, zięcia (nie wiadomo jakiego) i wyczekiwane wnuki… Wszystko… Każdą chwilę Jej życia, która powinna być naszym udziałem.

-Pomyśl, że inni stracili osiemnastolatków, jest im gorzej!

Oddałabym bardzo wiele, żeby tych kilka lat z Lilką dostać. Żeby ją choć trochę poznać, żeby pogadać, żeby wiedzieć jaka jest. Tymczasem mogę sobie tylko wyobrażać… Zazdroszczę każdemu, którego dziecko żyło dłużej, każdemu, kto ma wspomnienia, mógł poczuć dotyk, oddech, uścisk. Ja zostałam z tego ograbiona…

-Masz przecież dwójkę dzieci.

Mam, kocham bezwarunkowo i na zabój. Ale tego jednego, kochanego łebka, będzie brakowało zawsze. Kiedy czesałam Młodą to płakałam, bo Lilki już nie uczeszę. Kiedy szła do Komunii płakałam, bo Lilki nie poślę… Kiedy czytam do spania, kiedy rozmawiam, tłumaczę, pilnuję, kiedy kupuję kolejny galowy strój, kiedy kibicuję, kiedy robimy cokolwiek razem. Liczba kontrolna już nigdy się nie zgodzi. Powinna być nas w rodzinie piątka – jest czwórka.

-Możesz jeszcze mieć dzieci – klin klinem.

Tak, wyprodukować bardzo łatwo. Na szybko, na zastępstwo, na zapełnienie pustych ramion, na ból i najczarniejszą rozpacz. Ale… Co z tym nowym życiem zrobić? Czy jestem gotowa na całkiem nowego Człowieka, czy szukam pocieszenia? Co mu odpowiem na najbardziej podstawowe pytanie: „Mamo, a czy gdyby Lilka żyła to pojawiłbym się/pojawiłabym się na tym świecie?”. Ja wiem, że nie, musiałabym skłamać… I cóż mam odpowiedzieć? Nie jestem siebie w tym względzie pewna, więc opcja „następne” odpada. Uważam, że nie mam prawa do tak dużego obciążenia kogokolwiek, a już na pewno nie własnego dziecka. Ja po prostu nie wiem, czy nie będę w nim szukać Lilki. Pomimo czasu, który upłynął, nie wiem…

Pochowałam w swoim życiu ukochaną Babcię, Dziadka, w tym roku Tatę. Ale to jest jakoś tak po kolei, wpisane w nasz życiorys. I choć towarzyszy temu wiele emocji – normalne. Śmierć Dziecka to odwrócenie pojęć, absurd, chichot losu… Coś co nie powinno się wydarzyć, na co nikt nie jest gotowy. Coś po czym bardzo trudno jest się podnieść, wrócić do życia. I nie da się wrócić do takiego, które było przedtem. Po prostu ono dzieli się na „przed” i „po”. Zaakceptowanie  tego stanu rzeczy to nie jest sztuka na raz. To długotrwały proces. Właściwie uczenie się życia od nowa – bo przecież miało być spokojne, szczęśliwe. A tymczasem trzeba zacząć żyć na całość, z tym tak potwornie bolesnym brakiem. Walczyć z myślami, że może coś jeszcze mogłam zrobić, żeby żyła.

A kiedy minie już jakiś czas, ten najgorszy, każda sprawiana sobie przyjemność, choćby najprostsza, jak czytanie kryminału, powoduje wyrzuty sumienia. Że mnie nie wolno, bo to bezcześci pamięć. Że ja tu sobie imprezuję, spotykam się ze znajomymi, gadam o głupotach, a ona nie żyje…

Uczyłam się świata na nowo. Wszystkie, jak ja to nazywam,  „pierwsze razy”. Pierwsza Wielkanoc, pierwszy Dzień Matki, pierwszy Dzień Dziecka, pierwszy dzień listopada, który nigdy nie powinien dotyczyć mojego dziecka, pierwsze Boże Narodzenie i pierwsze urodziny Lilki. Każdy z nich szarpał, kopał, dusił…

Dopiero po roku zaczęłam stawiać nieśmiałe kroki w stronę życia. Osadzać się z powrotem na ziemi. Ze zdumieniem odkrywałam, że można, da się.

Teraz, po prawie sześciu latach, bogatsza w doświadczenie, wiedzę, setki rozmów z rodzicami po stracie, mogę z pełną świadomością powiedzieć: życie, pełne, wartościowe, po śmierci dziecka jest możliwe. Inne, ale jest. Jeśli takie doświadczenie stało się Waszym udziałem ratujcie siebie, bo to jest najcenniejsze co macie. Biegu zdarzeń ani czasu nie da się odwrócić, ale można wykorzystać ten, który dostaliście – dla siebie, rodziny, a jeśli jej brakuje, pomagając innym. Skupić się na tym, żeby z bezsensownej śmierci wyciągnąć tyle dobra, ile się da. Ja tak właśnie staram się robić, a każdy sygnał, że komuś pomogłam, nadaje sens króciutkiemu życiu mojej Lilki .

Pod tym linkiem można znaleźć informacje na temat wydarzeń, związanych z Dniem Dziecka Utraconego – 15 października, organizowanych w całej Polsce: Dzień Dziecka Utraconego 2015

Komentarze

116 komentarzy

Add a Comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany.