Polowanie na czarownice w XXI w.
Postanowiłam wziąć na swój skromny warsztat coś, co nazywam medialnym polowaniem na czarownice, sieciowym linczem lub najprościej – nagonką.
Zjawiska, które w ostatnich latach obserwuję w mediach, szczególnie elektronicznych, to jedna wielka masakra. „Dziennikarze” biorą na cel jakąś grupę zawodową lub temat i jadą po nich. Pół biedy że bez trzymanki, gorzej że kompletnie bezrefleksyjnie, nie biorąc pod uwagę skutków upowszechnienia często rzetelnych inaczej (czyt.: wcale) materiałów.
Spektrum ich działania jest szerokie, a prym wiodą: błędy lekarskie, urzędnicze, działalność GOPS-ów/MOPS-ów i sądów, wpadki i tragedie znanych. Poraża mnie brak poczucia odpowiedzialności tych dziennikarskich szczypiorków, czy jak kto woli (no dobra, ja wolę…) niedouków za to, że ich pogoń za newsem, materiałem, który będzie się klikał i siał jak zaraza, krzywdzi ludzi. I tych najzwyklejszych, nie mających świadomości jak fatalne konsekwencje mogą wiązać się z wpuszczeniem mediów do swojego domu i tych z pierwszych stron gazet. Nie piszę tutaj o tabloidach, bo na te wolę spuścić zasłonę milczenia, ale o redakcjach aspirujących do bycia opiniotwórczymi i skierowanymi do bardziej wymagających odbiorców.
Choć niby powinnam się przyzwyczaić i machnąć ręką, nie potrafię. Mierzi mnie brak warsztatu, słaba lub żadna dokumentacja materiału, ignorowanie argumentów drugiej strony, a jeszcze częściej wybieranie z nich tylko tego, co potwierdzi z góry założoną tezę, niepodlegającą dyskusji. Musi być krew, pot i łzy, więc całość obowiązkowo ma być wstrząsająca.
A odbiorcy łykają to jak gęś groszek… Tworzą petycje, protesty, facebookowe grupy i hejterskie strony. Bezkrytycznie ufają słowu pisanemu, nie próbują dociec prawdy. Na podstawie jakiegoś tekstu czy reportażu ugruntowują swoją opinię z mocą żelbetonu…
Tymczasem zawsze medal ma dwie strony. ZAWSZE. Nawet jeśli jedna z nich nie chce lub, z różnych przyczyn, nie może pokazać swoich racji i nawet wtedy, kiedy na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się być dla wszystkich oczywista.
Powinniśmy mieć świadomość, że wiemy tylko tyle, ile zdecydował się przekazać autor. To za mało, żeby czegokolwiek być pewnym. W dzisiejszym świecie rządzi niepodzielnie klikalność i oglądalność, zdobywane za wszelką cenę. Czasem bardziej opłaca się zaryzykować proces, niż odpuścić wątpliwy temat.
Dlatego zaczynam cykl, w którym, w miarę swoich możliwości, postaram się pokazać jak bardzo można dać się nabrać i porwać falom emocji. Oczywiście poza moim zasięgiem jest osobiste badanie każdej sprawy choćby dlatego, że od lat nie posiadam legitymacji prasowej – czyli przepustki do korzystania z dziennikarskich uprawnień. Z doświadczenia jednak wiem, że nawet na podstawie dostępnych w sieci materiałów można pokusić się o stworzenie możliwie obiektywnych wersji, głośnych ostatnio tematów.
Część pierwsza w najbliższy poniedziałek. Zapraszam.
Niestety, często sytuacja wygląda tak jak napisałaś.
Zbiorowe ataki, zwłaszcza w wersji netowej, wielu osobom wydaje się szczególnie atrakcyjne, dlatego powstały liczne grupy netowych „wojowników” (często anonimowych) i netowych „ekspertów” – prawie od wszystkiego.
To, co dla wielu z nich jest jedynie chwilą stukania w klawiaturę, dla atakowanych bywa niczym gradobicie, gdy zbierze się spora liczba krytyków.
Np. w światku literackim i okołoliterackim modne jest jeżdzenie po tzw. selfach. tym terminem zwykle określa się osoby płacące za wydanie swoich książek. Stanowisko, iż za wydanie powieści nie powinno się płacić, jest dobrze uzasadnione. Niepokojąca jest jednak bezwzględność wielu krytyków, dla których albo należy się do grona wybrańców, którzy dostali tradycyjną propozycję wydawniczą, albo do znacznie liczniejszej grupy złożonej głównie z „grafomanów”.
Szczegóły dla krytyków są już nieistotne, a gdy autor się broni, to zwykle serwuje mu się potężną dawkę agresji połączonej z ironią. Napisze się jedną odpowiedź, pojawią się trzy złośliwe komentarze, gdy człowiek próbuje dyskutować, posypie się np. sześć innych zjadliwych tekstów, itd.
Gdy ktoś się pochwali w sieci, że wydał powieść, zwykle pierwsze pytanie dotyczy finansowania, a nie tematyki opublikowanego tekstu. To nie jest zdrowa sytuacja.
Mnie też się oberwało za dopłacenie stosunkowo niewielkiej sumy do wydania powieści (nie podaję tytułu, bo nie chcę robić u Ciebie reklamy), chociaż nie jestem już młokosem, a ponadto miałem wcześniej publikacje w czasopismach naukowych. Głównym celem mojej powieści była popularyzacja przedmiotu, który wykładałem na UW przez siedem lat. Informacja o tym, że dostałem dwie propozycje opublikowania książki na koszt wydawców (dobrze ocenianych w środowisku) nie doczekała się komentarzy, bo nie bardzo było wiadomo, jak się odnieść do takiej nietypowej sytuacji – przecież gdy ktoś zapłacił, to znaczy, że w „normalnych” wydawnictwach nikt się nie zainteresował jego pracą.
Ależ podawaj tytuł, Ty możesz 😉
A to o czym piszesz to jakiś dramat… Co za różnica kto sfinansował? Przecież jeśli publikacja jest dobra to się sprzeda, jeśli nie to nie. Rynek zweryfikuje i „selfów” i wydawnictwa. Mnóstwo muzyków wydaje płyty na własny koszt i nie ma z tym problemu, to raczej objaw samodzielności i przedsiębiorczości. Mając do wyboru zarabianie wyłącznie na siebie, a zarabianie dla wydawnictwa czy wytwórni, zdecydowanie wolę to pierwsze.
Poza wszystkim odmowa nie musi oznaczać knota. Wystarczy, że powieść czy muzyka są niszowe, a potencjalny wydawca nastawiony na zysk…
„Jeden z możliwych światów” 🙂 Zjadliwe komentarze skończyły się dopiero wówczas, gdy pozytywną recenzję napisał jeden z profesorów w naukowym czasopiśmie.
Oczywiście, najlepszym, bezwzględnym weryfikatorem różnych rodzajów twórczości – także literackiej – jest czas.
Prawdą jest, że wśród wydawców jest wielu cwaniaków oraz sporo osób niekompetentnych, którzy za pieniądze są w stanie wydać prawie wszystko, ale uogólnienia w tej sprawie bywają bardzo krzywdzące. Po odpowiedzi autora na pytanie o źródło finansowania publikacji, dla wielu dyskutantów reszta jest jasna, mają już wyrobioną opinię, co nierzadko wprost stwierdzają.
Kilka razy podawałem przykład świetnej książki niemieckiego historyka chemii, Alfreda Neubauera, dotyczącej przypadków odmowy przyjęcia Nagrody Nobla (kiedyś ją recenzowałem). Autor wydał ją w trybie self-publishingu. Moja informacja nie doczekała się ani jednego komentarza w grupach dyskusyjnych o literaturze. Natomiast przypadki słabych tekstów publikowanych w ten sposób są omawiane wręcz z rozkoszą.
Co ciekawe, najwybitniejsi polscy autorzy, np. Jacek Dukaj, wypowiadają się o selfach bez emocji i bez złośliwości. M.in. w tym widać ich klasę.
Bo jak ktoś nie musi bić się o swoją pozycję, to i nie zżera go zawiść 😉 Podejrzewam, że spora część tych protestujących też by tak chciała, tylko nie umie tego zorganizować…